Polska Prowincja Świeckiego Instytutu Dominikańskiego z Orleanu
Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem.
Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie.
Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki.
(J11,25-26)



Myślę, że o Wandzi należałoby napisać książkę. Tylko barwny język literacki może oddać piękno i skalę barw tej postaci.

Wielkość osoby Wandzi była odwrotnie proporcjonalna do jej fizycznych rozmiarów. Drobniutka, wręcz filigranowa, ruchliwa, o twarzy pełnej wyrazu. Najważniejsze w tej twarzy były oczy – żywe i wszystko widzące.

Nie spotkałam w swoim życiu drugiej osoby o tak przeogromnej wrażliwości, jaką miała Wandzia. Widziała wszystko, wyczuwała przez skórę to, co nie zostało dopowiedziane lub chowało się głęboko w czyimś sercu. Rozumiała każdą żywą istotę: człowieka i zwierzę. Kochała też kwiaty, wszelkie rośliny i całą przyrodę. Kochała wszystko co piękne: muzykę, sztukę, poezję i literacką prozę. Zawsze zwracała uwagę na estetykę ubioru, wystroju wnętrza, wygląd otoczenia. Brzydota sprawiała jej widoczny ból.

Sama często była nie rozumiana przez innych. Człowiek o takiej wrażliwości skazany jest na cierpienie. A Wandzia od urodzenia naznaczona była cierpieniem, głęboką samotnością i niezaspokojoną tęsknotą do, tak bardzo jej potrzebnego, ciepła i serdeczności.

Urodziła się w 1915 roku w Szwajcarii. Jej rodzice, Dawid i Estera, przyjęli chrzest jeszcze przed urodzeniem swoich dwóch córek. Niestety ojciec opuścił rodzinę. Matka, z wykształcenia lekarz, nie mogła wykonywać swego zawodu, ponieważ nie nostryfikowała dyplomu, a przebywała głównie w Szwajcarii lub Francji. Pani Estera - Ella, nie udźwignęła trudu samotnego wychowywania córek. Wandzia została umieszczona w szkole z internatem, prowadzonej przez Siostry Sacré Coeur. Jej edukację finansował dziadek mieszkający w Warszawie. Po ukończeniu szkoły, w 1933 roku Wandzia została przez dziadka zaproszona do Polski i zamieszkała w domu jego rodziny. Gdy wystarczająco umocniła swoją znajomość języka polskiego, podjęła pracę nauczycielki języka francuskiego. W Warszawie przeżyła okupację hitlerowską, zarabiając na skromne utrzymanie drobnymi przeróbkami odzieży. Jej pochodzenie stało się źródłem nieustannego zagrożenia życia. Rodzina w tym czasie ukrywała się. Wandzia trzynastokrotnie była zatrzymywana jako potencjalna żydówka. Legitymowała się wtedy przedwojennym paszportem szwajcarskim. Nie zdecydowała się jednak na zmianę miejsca zamieszkania, chociaż ją do tego namawiano.

Fundamentem jej życia był Pan Bóg. To On był źródłem i celem. To u Niego przez wszystkie lata swej bolesnej młodości, modląc się gorąco, uparcie i wiernie szukała odpowiedzi na pytanie o drogę. Odpowiedź przyszła w 1949 roku. Świecki Instytut Dominikański z Orleanu stał się miejscem realizacji jej życiowego powołania. Pan zawołał ją po imieniu – a ona odpowiedziała: „Oto jestem”. W roku 1952 złożyła pierwsze śluby, a trzy lata później - profesję wieczystą. Wcześniej, w 1953 roku, znalazła się w gronie czterech osób, którym dane było złożyć warunkową profesję wieczystą – na wypadek aresztowania. W mrocznych czasach stalinowskich zagrożenie było bardzo realne.

Odpowiedź Wandzi na Boże wezwanie nie mogła być inna, niż całym sercem. Całe swoje serce, bez reszty, oddała Panu Bogu. I właśnie dlatego, że oddała je Bogu bez reszty, potrafiła w całości oddać je także: i szkole, w której podjęła pracę tuż po zakończeniu wojny, i każdemu uczniowi oddzielnie, i Wspólnocie, i każdej z nas osobiście, i misjom, i bibliotekom parafialnym, które zakładała, i różom, którymi ukwieciła miasteczko swej pracy zawodowej, i psom - domowym oraz tym zabłąkanym, i wieloletnim przyjaciołom, i osobom przypadkowo spotkanym, i ludziom ubogim materialnie lub duchowo, i tylu, tylu jeszcze innym sprawom.

Dla Wandzi nie było rzeczy niemożliwych. Gdy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych odwiedzała w Szwajcarii swą sędziwą matkę, ludzie obdarowywali ją najrozmaitszymi rzeczami, które mogą się komuś przydać. Przywoziła wszystko - i rozdawała potrzebującym. Do legendy przeszedł jej wyczyn „przemycenia” do Polski stołu, który przywiozła samolotem jako „bagaż podręczny”.

W swojej szkole uczyła, wychowywała, organizowała, inicjowała, dawała świadectwo wiary, nadziei i miłości. Zwłaszcza świadectwo wiary było niemile widziane w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Ale Wandzia nie mogła oddzielać wiary od swego życia. Choć nie mówiła o Bogu słowami, jej dawni uczniowie wspominają, że zawsze wiedzieli, KTO jest dla niej Najwyższym Autorytetem.

Była utalentowaną wychowawczynią. Swoim uczniom przekazywała umiłowanie prawdy, dobra i piękna, głęboki patriotyzm, zachwyt dla przyrody, podziw dla sztuki, a nade wszystko wrażliwość na cierpienie i wszystkie sprawy drugiego człowieka. Czyniła to nie tylko na każdej lekcji ale i poprzez wspaniałe, niezapomniane wycieczki, a także organizując niezwykłe akcje, na przykład obsadzenie różami całego miasteczka. W to sadzenie róż zaangażowani byli wszyscy: władze miasteczka, dyrekcja szkoły, uczniowie, rodzice i wielu mieszkańców. Wandzi nie można było odmówić. Gdy Wandzia podjęła inicjatywę i zapraszała do współpracy, nie było wyjścia, trzeba było się zaangażować. Od tamtego czasu – a minęło już ponad trzydzieści lat - róże kwitną w tym miasteczku, są pielęgnowane, odnawiane i przypominają wszystkim, że pani Wanda to nie tylko wychowawca dzieci i młodzieży, ale człowiek, który zostawia po sobie ważny ślad w życiu każdego.

Mieszkała w Domu Wspólnoty. Tutaj też dawała czytelne świadectwo. Dużo się modliła. O Bożych i ludzkich sprawach mówiła jednoznacznie i z wielką prostotą. Służyła pracą i sercem. Była dla nas wielkim darem. W jej pełnym książek pokoiku, z małym biurkiem, na którym nie wiadomo w jaki sposób mieściło się tyle rozmaitych „bardzo potrzebnych” rzeczy, z dwoma okienkami ukwieconymi roślinami doniczkowymi, (zawsze można było otrzymać szlachetną odnóżkę) – panował klimat dobra, bezpieczeństwa i jakiejś szczególnej prostoty. Ten klimat Wandzia przenosiła wszędzie, gdzie była obecna – a obecna była wszędzie tam, gdzie toczyło się życie. Gdy w wieku 90 lat odeszła do Domu umiłowanego nade wszystko Ojca, zostało puste i niemożliwe do zapełnienia miejsce.

Dlaczego tyle ciepła odczuwam w sercu, gdy myślę o Wandzi? Czy dlatego, że zawsze o każdego się zatroszczyła, zawsze wszystko w porę zauważyła, zawsze znalazła sposób, by pomóc, by rozwiązać problem. Tak, na pewno dlatego... Ale chyba nie wyłącznie z tych powodów. Wandzia w swym drobnym ciele miała wielkiego ducha. Wandzia swym słabym i często potrzebującym pomocy medycznej sercem - bardzo, bardzo kochała. Im było jej trudniej, tym bardziej starała się rozumieć innych. Wiedziała co to samotność, więc dawała innym poczucie bezpieczeństwa, aby nikt nie czuł się samotny. Im bardziej cierpiała, tym bardziej kochała... Tak myślę, i tak to widzę, i tak to nieudolnie opisuję.

Wandzia pozostanie dla mnie na zawsze wzorem świeckiej osoby konsekrowanej: w całości poświęconej Bogu, i również w całości oddanej dobru tego świata.

© by Świecki Instytut Dominikański z Orleanu